Kilka lat temu mieszkaliśmy na dzikiej wyspie La Gomera. Wchodziliśmy na szczyty tamtejszych gór i wędrowaliśmy graniami, z malutką Gutką. Jedliśmy kwiaty, kaktusy i słodkie ziemniaki. Patrzyliśmy na księżycowy, nierealny krajobraz siedząc na skalnych tarasach. Ćwiczyliśmy jogę na słońcu. Czuliśmy wiatr z Afryki, który poruszał pióropuszami palm.
Mieszkaliśmy w dużym domu w El Cedro. Trasę z El Cedro do pobliskiej miejscowości Hermigua, wytyczoną kapitalnymi skałami i obrośniętą niezwykłą roślinnością, nauczyliśmy się pokonywać po ciemku, z maluszkiem opatulonym w tuli. Ta piękna droga prowadziła wzdłuż potoku, spływającego kaskadami, obok zbiorników wodnych, przez tajemniczy las i żabie dźwięki.
Pamiętam, że kiedy poszliśmy tym szlakiem po raz pierwszy (coś jak schodzenie schodami z 20 piętra) i dowiedziałam się, że trzeba będzie wrócić tą samą drogą, przeżyłam spore załamanie. Jak to? Z powrotem? Taki kawał pod górę? Nie dam rady. Zamarudzałam w tyle walcząc z własnymi myślami. Traciłam z oczu Jacka i Gutkę.
Kilka dni później, niemal wbiegałam po kamieniach, już bez płaczu. Przyzwyczaiłam się do trudu wędrówki. Pamiętam jednak zmęczenie różnych pokonywanych tras, które kończyły się w Hermigua i świadomość, że jeszcze „trzeba będzie wejść”, że jeszcze „trzeba będzie wrócić” do El Cedro. Niby już wprawnie, szybko, nawet po omacku, ale jednak!
Czuję ten powrót z Heremigua codziennie wieczorem, kiedy próbuję zwlec się z sypialni, w której usypiam dzieciaki. I wspinam się do El Cedro też kiedy jestem zmęczona, a trzeba iść na plac zabaw, i kiedy mam do siebie żal. Niby wiem którędy iść i wiem, że droga jest piękna. Ale jak to ciężko!
