Z dziećmi idzie się wolniej przez świat.
My, rodzice, chcemy biec, ale trzeba przesuwać się małymi kroczkami. Chciałoby się szybko. Przeprowadzka, rozpakowywanie, w końcu coś ogarnąć, posprzątać, napisać CV, poprawić profil na Linkedin, zrobić zakupy, znaleźć nową pracę, zrobić jogę, przejrzeć Vinted. A dzieci chcą inaczej, chcą być w orbicie, być w towarzystwie, być powoli, być tutaj. Czekają na nas. Właściwie w towarzystwie dzieci, nie powinno się pracować, niestety często musimy poprowadzić spotkanie, odpisać na maile. Żadna ze stron (pracujący/czekający na zabawę) nie jest wtedy zadowolona.
W ogóle się ze mną nie bawisz!
Moja koleżanka narzekała na swoich urodzinach, że wyjście na dwór, z dwójką bardzo małych dzieci, jest jak poruszanie się w błocie, jak bieg w zwolnionym tempie. Rytuał zabiera czas. Ubieranie, zabranie wszystkich akcesoriów, wyjście z mieszkania i domu, wyjazd wózkiem, lądowanie na chodniku, uff…
Ostatnio zobaczyłam, jak dużo się dzieje, tuż przed naszym wyjściem z domu, kiedy rozrysowałam sobie nasze wyjście na etapy, w scenorysie. Guta i Gaja bardzo lubią ten minikomiks o naszym wyjściu. Rysowanie kolejnych scen i ich późniejsza lektura, zadziałało na mnie, jak dobra arteterapia. Uświadomiłam sobie, jak wszyscy jesteśmy dzielni, i ja, i dziewczynki. A także Jacek, bo często spacerujemy we czwórkę. I zobaczyłam, że wyjście z domu, jest to dokonanie!

Wyjście z domu! No bo przecież: ubrać rajstopy, włożyć buty (wysypać piasek), a czasem szukać i znaleźć skarpetki (te ulubione), założyć inne ubrania (kurtki, polary, czapki) i plecak (z pieluchami, piciem i jedzeniem na zmianę), zapanować jakoś nad bieganiem dziewczyn po korytarzu i wspinaniem się na kratę, kiedy próbuję sama się ubrać, i (już prawie półmetek) wyprowadzić wózek z mieszkania, i przejść do kolejnego etapu: bardzo ważnego guzika do przywołania windy i mini sporu o ten guzik ( Ja pi! woła mała Gaja, podczas gdy Gutka podbiega i naciska), bezpiecznego wejścia do windy, wytaszczenia się z bloku (przepchanie wózka przez wąskie wejście), zbiegania z pochylni dla wózków, bez upadku na kolana. I już. Można odetchnąć.
Teraz będzie Ci łatwiej, bo mniej warstw do nakładania. podpowiadacie.
Żeby przeżyć to wszystko trzeba: powoli. Być wyspanym, być zadowolonym, spokojnym, strzelić sobie melisę (czekoladę, gofra), i działać tak, jakby nic innego, niż to, co jest, nie było w planach. I wciąż przyjmować dziecięcą perspektywę. Z punktu widzenia dziecka wyjście, to także wyzwanie, podniecenie, trud, który wkłada w to, żeby wyjść. Dziecko myśli i czuje, że jest bardzo fajnie, nawet w tym zbieraniu się. Nie rozumie pojęcia pośpiechu.
My, dorośli, pokazujemy, że trzeba stresować się wyjściem na czas. Dzieci uświadamiają nam, że nie warto żyć ze stoperem w ręku, a za to ważny jest sposób, w jaki wykonujemy codzienne, drobne czynności (sznurowanie, zapinanie rzepa, wycinanie lalek z papieru, jedzenie zupy). Tego bardzo uczę się od dzieci. I popełniam setki błędów. I za każdym razem obiecuję sobie, że już nie będę „aż tak” się spieszyła. I wydaje mi się, że to działa. Jest mniej nerwowo.

Jeśli chcecie poczytać z dziećmi coś o pośpiechu, a właściwie jego braku, to polecam historię o fajnym Leniwcu: Slowly slowly, slowly said the Sloth (Puffin Books, 2007). Do dostania, na przykład tutaj
A jeśli interesuje was arteterapia, arteharmonizacja, i mieszkacie na warszawskim Mokotowie, to polecam zajęcia koleżanki Karo Lilpop, na przykład tutaj

